Dzień Dobry, farmo!
A tak serio, to rany-rany-rany dzięki za wszystkie komentarze pod prologiem *.* Oczywiście, postaram się uczynić z kaktusa głównego bohatera opowieści, czy cośtam, bo jest teraz taką gwiazdą, że się nawet nie spodziewałam xD
No i nadchodzi mistrzowsko krótki rozdział, ale zawsze już takie będą, ponieważ nie lubię długich wywodów na temat odbiegający od schizofrenicznych wizji zgładzenia flory i fauny :D
Także ten... Enjoy :)
– Izzy, wstawaj! Czas
na Blue Hawaii o północy! – mama delikatnie potrząsnęła nim za
ramię. Już po chwili nieświadomy swoich czynów podążał do
kuchni, usiłując zwalczyć senność. Blue Hawaii o północy
to ich tradycja. Robili drinki i tańczyli wokół stołu, śpiewając
piosenki The Rolling Stones. Tylko nikt nie mógł o tym wiedzieć,
inaczej rodzice mieliby niezłe kłopoty.
Kiedy chłopak
przyczłapał do kuchni, ojciec już chodził wokół wyspy kuchennej
krokiem kaczki i wymachiwał z radością shakerem. Mama wydostawała
kostki lodu z foremki i podśpiewywała pod nosem. Nie minęło kilka
sekund, a wszyscy z wielkimi uśmiechami śmigali po kuchni, grając
na powietrznych gitarach, trzaskając z werwą w wymyślone perkusje
i naśladując ruchy Jaggera. A temu wszystkiemu towarzyszył
kolorowy drink z rumem i... w sumie, cholera wie, z czym jeszcze. Tak
wyglądał dom Isbellów, gdy zaczynał się nowy dzień.
– Jeff,
wstawaj! Zrobiłam naleśniki. – brutalność rzeczywistości
sprawiła, że nastolatek odruchowo rzucił w drobniutką dziewczynkę
poduszką. Klapnęła tyłkiem o podłogę. Nie wiedzieć czemu,
przestraszył się, że jej kościsty tyłek wybił dziury w
posadzce, więc zaśmiał się do swoich myśli i po chwili
przeturlał się na nią, by zatrzeć złe wrażenie. Ale każdy w
tym domu wiedział, że Jeffreya budzi się bardzo, ale to bardzo
delikatnie. – No dobra, dobra, idź! I tak cię już nie lubię! –
zaczęła okładać go pięściami, a on czuł każdą kość jej
dłoni.
– Przytyj!
– rozkazał i poderwał dziewczynę w powietrze, żeby zanieść ją
do kuchni. – Wiesz, co teraz nastąpi?
– Pieprz
się, Isbell! Nie będę żreć jak dzika locha! – warknęła, a
gdy postawił ją na podłodze, odgrodziła się od niego krzesłem.
Wtem, do kuchni wkroczył John, przydeptując swoje szałowe spodnie
od kraciastej piżamki. Z oburzeniem poprawił grube szkła na nosie
i wciągnął nerwowo powietrze.
– Esther...
– mruknął. Chyba usiłował udawać groźnego, ale na dźwięk
jego głosu, dziewczyna jedynie parsknęła śmiechem i próbowała
zachować powagę, gdy odwracała się w stronę ojca. –
Słownictwo!
– Tato,
locha to tylko nieszkodliwe, otyłe zwierzę, nie widzę w niej nic
niestosownego. – przewróciła oczami.
Nie
zdążyła zaprotestować, gdy w jej ustach znalazł się potężny
kawał naleśnika z czekoladą i bitą śmietaną. Jeff sam poruszał
jej dolną szczęką i uśmiechał się jak psychopata, kiedy słyszał
jej nieudolne próby przekleństw.
– Pójdziesz
ze mną na koncert, prawda dzidziu? Oczywiście, że pójdziesz! I
wciągnę cię w pogo! – wyszczerz wciąż nie schodził mu z
twarzy, gdy wypowiadał te słowa. W efekcie wyglądał tak, jakby
zamierzał wyprać jej mózg.
Nie
potrafili zrozumieć, dlaczego zawsze, kiedy rozmawiali ze sobą w
obecności Johna, on szybko urywał ich pogawędkę, wynajdując dla
Jeffreya jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę. Ta też się stało
i tym razem, chodziło o zakupy, ponieważ Johnny, jak przystało na naukowca z
kalifornijskiego instytutu czegoś-tam, był bardzo
spostrzegawczym mężczyzną, więc zauważył, że w lodówce
brakuje mleka z niewyjaśnionych przyczyn, bo przecież ciężarówka
naleśników niczego nie tłumaczyła, prawda?
Co z
tego, że Esther była wyspana, ubrana i gotowa na wszystko?! To on
musiał się wcisnąć w jakieś ciuszki, ogarnąć twarz w
sposób nie wymagający założenia papierowej torby na łeb i
zasuwać po mleczko i bułeczki. Tralala! Życie jest takie
sprawiedliwe!
Trójka
chłopców przyglądała się właśnie ogromnej machinie stojącej
na środku garażu. Manuel z błyskiem w oku oczekiwał na opinie
kolegów. Pierwszy odezwał się Slash.
– Jesteś
pojebany, Manny. – oznajmił głosem bez wyrazu.
– To
nie poleci. Nie ma mowy. – zgasił jego zapał Steven.
– Hej,
chłopaki! Co to, kurwa, jest?! – do garażu wpadł Jeffrey i
cofnął się odruchowo na widok monstrum.
– Tek
kretyn twierdzi, że zmusi tę kupę złomu do latania. – wyjaśnił
Steve.
– A
ja jestem w stanie to wypróbować, ale... Tylko w towarzystwie. –
Slash wskoczył na miejsce dla pasażera i gapił się na kumpli w
niemym oczekiwaniu. – No nie zachowujcie się jak dziewice! Dalej!
– Tylko
totalnie nieodpowiedzialny dzieciak by się na to zgodził. –
stwierdził Manuel, pokręcając głową z niedowierzaniem. Wtem
wpadł na idealny pomysł. – Och, Estheeeer! – zaczął nawoływać
przymilnym głosikiem. – Esther, siostrzyczko, gdzie jesteś?
Est... – urwał, ponieważ Jeff cisnął nim o ścianę garażu. Z
jego oczu wypływała najczystszej próby furia.
– Słuchaj
no, móżdżku. Idę do sklepu i wracam za piętnaście minut. Jeśli
do tego czasu małej spadnie włos z głowy, osobiście cię
wykastruję, czujesz, kurwa? – mruknął, trzymając go kurczowo za
przód koszulki. Przerażony bratanek pokiwał szybko głową, a gdy
tylko Jeffrey się oddalił, pobiegł do domu w poszukiwaniu siostry.
– Ale
to na pewno bezpiecznie, tak? – zapytała, zapinając kask rowerowy
pod brodą. Slash, bo tak miał na imię kolega jej brata, patrzył
na nią ze znudzeniem i czekał chyba na jakieś niepowtarzalne
atrakcje, a przynajmniej taką miał minę.
– No
coś ty! Czuj się jak u pana Boga za piecem! – zapewnił ją brat,
klepiąc zachęcająco po ramieniu. Jakoś to wzgórze, na które
została wepchnięta w owym wehikule, ani trochę nie przypominało
„za piecem”. Mało tego kręciło jej się w głowie i zaczęła
produkować nadwyżkę śliny ze stresu. – Gotowa?
– N...
– próbowała zaprotestować.
– No,
oczywiście! – odparł rozpromieniony Slash zamiast niej i już po
chwili zjeżdżali z górki, a prowizoryczny silnik za ich plecami
zaczął warczeć. Powietrze przeszył ich wrzask.
Jeff
upuścił torbę z zakupami na widok karetki przed domem. Zaklął
siarczyście, pozbierał produkty i już po chwili przeczesywał
posiadłość w poszukiwaniu Manuela.
Dziś
dobry dzień, by kogoś pozbawić jąder, mój synu. –
pomyślał, zaciskając pięści do tego stopnia, że zaczęły mu
strzelać paliczki palców. Skąd wiedział, że to właśnie jego
ulubiona Esther jest powodem całego zamieszania? Otóż, nikt inny
nie był aż taką sierotą!
Poza tym, tylko ona pozwalała tak sobą
manipulować i za wszelką cenę chciała być lubiana, więc
zrobiłaby wszystko dla tego nadętego kretyna, jakim był jej
braciszek. I ojciec. A matka to precyzyjna machina z Japonii. Wszyscy
tak idealni, tylko ich dwójka jakoś nie pasowała do obrazka.
Znaczy... Esther. Cholera, ona była idealna! W sam raz dopasowana do
nich, jednak kiedy pojawił się w ich domu Jeffrey, rozdzierała się
na dwa fronty. Albo teraz przeciągnie ją na swoją stronę i
pokaże, ile może być warta, albo pozwoli jej zatracić się w
biegu za dopasowaniem do swojej nieskazitelnej krwi.
Innymi
słowy: albo da jej się w życiu nachlać, napalić i napierdolić,
albo mała zemrze nie na raka tylko z nudów.
Tyle
opcji, a obie chujowe.
– Hej,
Izzy! – przywitała go pielęgniarka, nakręcając pasmo włosów
na palec. Odmruknął coś niezrozumiale i niczym taran pognał dalej
przez korytarz, nie zwracając uwagi na plączącego się za nim
brata wraz z mał-kurwa-żonką.
– No
siemasz, Izzy! – gość z pogotowia ratunkowego przybił mu piątkę.
– O
mój Boże, Izzy! – młoda salowa, poprawiła grzywkę i złapała
go za ramiona. – Na Sunset brakuje twojego grzania po miskach,
wiesz? – zaświergotała, a chłopakowi opadła szczena. Co za
żenujące stworzenie...
– Po
garach. – pogłaskał ją pobłażliwie po głowie i odszedł jak
najszybciej.
Zabijcie
to, zanim złoży jaja. – pomyślał, warcząc. John coś tam
miał do powiedzenia, ale średnio go słuchał, gdyż właśnie
zobaczył posiniaczoną twarzyczkę Esther i jej na wpół otwarte
usta.
Manuel nawet się nie spodziewa, jak bardzo nie żyje.