poniedziałek, 25 marca 2013

Rozdział 1

Dzień Dobry, farmo!
A tak serio, to rany-rany-rany dzięki za wszystkie komentarze pod prologiem *.* Oczywiście, postaram się uczynić z kaktusa głównego bohatera opowieści, czy cośtam, bo jest teraz taką gwiazdą, że się nawet nie spodziewałam xD
No i nadchodzi mistrzowsko krótki rozdział, ale zawsze już takie będą, ponieważ nie lubię długich wywodów na temat odbiegający od schizofrenicznych wizji zgładzenia flory i fauny :D
Także ten... Enjoy :)

Izzy, wstawaj! Czas na Blue Hawaii o północy! – mama delikatnie potrząsnęła nim za ramię. Już po chwili nieświadomy swoich czynów podążał do kuchni, usiłując zwalczyć senność. Blue Hawaii o północy to ich tradycja. Robili drinki i tańczyli wokół stołu, śpiewając piosenki The Rolling Stones. Tylko nikt nie mógł o tym wiedzieć, inaczej rodzice mieliby niezłe kłopoty.
Kiedy chłopak przyczłapał do kuchni, ojciec już chodził wokół wyspy kuchennej krokiem kaczki i wymachiwał z radością shakerem. Mama wydostawała kostki lodu z foremki i podśpiewywała pod nosem. Nie minęło kilka sekund, a wszyscy z wielkimi uśmiechami śmigali po kuchni, grając na powietrznych gitarach, trzaskając z werwą w wymyślone perkusje i naśladując ruchy Jaggera. A temu wszystkiemu towarzyszył kolorowy drink z rumem i... w sumie, cholera wie, z czym jeszcze. Tak wyglądał dom Isbellów, gdy zaczynał się nowy dzień.
– Jeff, wstawaj! Zrobiłam naleśniki. – brutalność rzeczywistości sprawiła, że nastolatek odruchowo rzucił w drobniutką dziewczynkę poduszką. Klapnęła tyłkiem o podłogę. Nie wiedzieć czemu, przestraszył się, że jej kościsty tyłek wybił dziury w posadzce, więc zaśmiał się do swoich myśli i po chwili przeturlał się na nią, by zatrzeć złe wrażenie. Ale każdy w tym domu wiedział, że Jeffreya budzi się bardzo, ale to bardzo delikatnie. – No dobra, dobra, idź! I tak cię już nie lubię! – zaczęła okładać go pięściami, a on czuł każdą kość jej dłoni.
– Przytyj! – rozkazał i poderwał dziewczynę w powietrze, żeby zanieść ją do kuchni. – Wiesz, co teraz nastąpi?
– Pieprz się, Isbell! Nie będę żreć jak dzika locha! – warknęła, a gdy postawił ją na podłodze, odgrodziła się od niego krzesłem. Wtem, do kuchni wkroczył John, przydeptując swoje szałowe spodnie od kraciastej piżamki. Z oburzeniem poprawił grube szkła na nosie i wciągnął nerwowo powietrze.
– Esther... – mruknął. Chyba usiłował udawać groźnego, ale na dźwięk jego głosu, dziewczyna jedynie parsknęła śmiechem i próbowała zachować powagę, gdy odwracała się w stronę ojca. – Słownictwo!
– Tato, locha to tylko nieszkodliwe, otyłe zwierzę, nie widzę w niej nic niestosownego. – przewróciła oczami.
Nie zdążyła zaprotestować, gdy w jej ustach znalazł się potężny kawał naleśnika z czekoladą i bitą śmietaną. Jeff sam poruszał jej dolną szczęką i uśmiechał się jak psychopata, kiedy słyszał jej nieudolne próby przekleństw.
– Pójdziesz ze mną na koncert, prawda dzidziu? Oczywiście, że pójdziesz! I wciągnę cię w pogo! – wyszczerz wciąż nie schodził mu z twarzy, gdy wypowiadał te słowa. W efekcie wyglądał tak, jakby zamierzał wyprać jej mózg.
Nie potrafili zrozumieć, dlaczego zawsze, kiedy rozmawiali ze sobą w obecności Johna, on szybko urywał ich pogawędkę, wynajdując dla Jeffreya jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę. Ta też się stało i tym razem, chodziło o zakupy, ponieważ Johnny, jak przystało na naukowca z kalifornijskiego instytutu czegoś-tam, był bardzo spostrzegawczym mężczyzną, więc zauważył, że w lodówce brakuje mleka z niewyjaśnionych przyczyn, bo przecież ciężarówka naleśników niczego nie tłumaczyła, prawda?
Co z tego, że Esther była wyspana, ubrana i gotowa na wszystko?! To on musiał się wcisnąć w jakieś ciuszki, ogarnąć twarz w sposób nie wymagający założenia papierowej torby na łeb i zasuwać po mleczko i bułeczki. Tralala! Życie jest takie sprawiedliwe!

Trójka chłopców przyglądała się właśnie ogromnej machinie stojącej na środku garażu. Manuel z błyskiem w oku oczekiwał na opinie kolegów. Pierwszy odezwał się Slash.
– Jesteś pojebany, Manny. – oznajmił głosem bez wyrazu.
– To nie poleci. Nie ma mowy. – zgasił jego zapał Steven.
– Hej, chłopaki! Co to, kurwa, jest?! – do garażu wpadł Jeffrey i cofnął się odruchowo na widok monstrum.
– Tek kretyn twierdzi, że zmusi tę kupę złomu do latania. – wyjaśnił Steve.
– A ja jestem w stanie to wypróbować, ale... Tylko w towarzystwie. – Slash wskoczył na miejsce dla pasażera i gapił się na kumpli w niemym oczekiwaniu. – No nie zachowujcie się jak dziewice! Dalej!
– Tylko totalnie nieodpowiedzialny dzieciak by się na to zgodził. – stwierdził Manuel, pokręcając głową z niedowierzaniem. Wtem wpadł na idealny pomysł. – Och, Estheeeer! – zaczął nawoływać przymilnym głosikiem. – Esther, siostrzyczko, gdzie jesteś? Est... – urwał, ponieważ Jeff cisnął nim o ścianę garażu. Z jego oczu wypływała najczystszej próby furia.
– Słuchaj no, móżdżku. Idę do sklepu i wracam za piętnaście minut. Jeśli do tego czasu małej spadnie włos z głowy, osobiście cię wykastruję, czujesz, kurwa? – mruknął, trzymając go kurczowo za przód koszulki. Przerażony bratanek pokiwał szybko głową, a gdy tylko Jeffrey się oddalił, pobiegł do domu w poszukiwaniu siostry.

– Ale to na pewno bezpiecznie, tak? – zapytała, zapinając kask rowerowy pod brodą. Slash, bo tak miał na imię kolega jej brata, patrzył na nią ze znudzeniem i czekał chyba na jakieś niepowtarzalne atrakcje, a przynajmniej taką miał minę.
– No coś ty! Czuj się jak u pana Boga za piecem! – zapewnił ją brat, klepiąc zachęcająco po ramieniu. Jakoś to wzgórze, na które została wepchnięta w owym wehikule, ani trochę nie przypominało „za piecem”. Mało tego kręciło jej się w głowie i zaczęła produkować nadwyżkę śliny ze stresu. – Gotowa?
– N... – próbowała zaprotestować.
– No, oczywiście! – odparł rozpromieniony Slash zamiast niej i już po chwili zjeżdżali z górki, a prowizoryczny silnik za ich plecami zaczął warczeć. Powietrze przeszył ich wrzask.

Jeff upuścił torbę z zakupami na widok karetki przed domem. Zaklął siarczyście, pozbierał produkty i już po chwili przeczesywał posiadłość w poszukiwaniu Manuela.
Dziś dobry dzień, by kogoś pozbawić jąder, mój synu. – pomyślał, zaciskając pięści do tego stopnia, że zaczęły mu strzelać paliczki palców. Skąd wiedział, że to właśnie jego ulubiona Esther jest powodem całego zamieszania? Otóż, nikt inny nie był aż taką sierotą! 
Poza tym, tylko ona pozwalała tak sobą manipulować i za wszelką cenę chciała być lubiana, więc zrobiłaby wszystko dla tego nadętego kretyna, jakim był jej braciszek. I ojciec. A matka to precyzyjna machina z Japonii. Wszyscy tak idealni, tylko ich dwójka jakoś nie pasowała do obrazka. Znaczy... Esther. Cholera, ona była idealna! W sam raz dopasowana do nich, jednak kiedy pojawił się w ich domu Jeffrey, rozdzierała się na dwa fronty. Albo teraz przeciągnie ją na swoją stronę i pokaże, ile może być warta, albo pozwoli jej zatracić się w biegu za dopasowaniem do swojej nieskazitelnej krwi.
Innymi słowy: albo da jej się w życiu nachlać, napalić i napierdolić, albo mała zemrze nie na raka tylko z nudów.
Tyle opcji, a obie chujowe.

– Hej, Izzy! – przywitała go pielęgniarka, nakręcając pasmo włosów na palec. Odmruknął coś niezrozumiale i niczym taran pognał dalej przez korytarz, nie zwracając uwagi na plączącego się za nim brata wraz z mał-kurwa-żonką.
– No siemasz, Izzy! – gość z pogotowia ratunkowego przybił mu piątkę.
– O mój Boże, Izzy! – młoda salowa, poprawiła grzywkę i złapała go za ramiona. – Na Sunset brakuje twojego grzania po miskach, wiesz? – zaświergotała, a chłopakowi opadła szczena. Co za żenujące stworzenie...
– Po garach. – pogłaskał ją pobłażliwie po głowie i odszedł jak najszybciej.
Zabijcie to, zanim złoży jaja. – pomyślał, warcząc. John coś tam miał do powiedzenia, ale średnio go słuchał, gdyż właśnie zobaczył posiniaczoną twarzyczkę Esther i jej na wpół otwarte usta. 
Manuel nawet się nie spodziewa, jak bardzo nie żyje.